Nasza część rejsu zaczęła sie dość prozaicznie i nieżeglarsko, bo od zapakowania wszystkich naszych rzeczy oraz siebie do busika. Nie było to łatwe, gdyż rzeczy było na pierwszy rzut oka tyle, że starczyłoby na trzy takie busiki, a i jeszcze my - osiem osób i kierowca - mieliśmy zamiar też jechać. Okazało się jednak że upchanie całego majdanu jest całkiem możliwe i ruszyliśmy w drogę. Czekała nas długa droga - do Liverpoolu, gdzie planowo mieliśmy zmienić załogę na jachcie.
Do Wielkiej Brytanii przeprawialiśmy się przez Eurotunnel, z pewną obawą - nasłuchaliśmy się opowieści o krwiożerczych i bezwzględnych immigration officers, którzy wpuszczają co setnego chętnego, reszcie łamią nogi i ręcę i wrzucają do ciemnicy, bo jak powszechnie wiadomo żywią się ludzkim mięsem... Rzeczywistość okazała się zupełnie inna - urzędnicy popytali o kilka nieistotnych rzeczy, a umowa czarteru jachtu i lista załogi sprawiła, że trudności były żadne.
Anglia
Anglia w Dover powitała nas tak, jak to widać Anglia ma w zwyczaju - czyli mgłą i lewostronnym ruchem :) W międzyczasie okazało się, że portem wymiany jest nie Liverpool, a Whitehaven, nieopodal granicy angielsko-szkockiej, co z jednej strony było złe, gdyż było to prawie 300 km dalej, z drugiej jednak strony mieliśmy okazję przejechać przez przepiękne Góry Kumbryjskie. Ostatecznie po przejechaniu prawie 2000 km dotarliśmy do Whitehaven, gdzie czekała na nas poprzednia załoga i jacht "Mary N". Port jachtowy prosto spod igły - rozbudowany w 1999 roku jest wyposażony we wszystkie "facilities" jakie marina posiadać powinna (niniejszym informuję układaczy sztandarowych zadań nawigacyjnych na j.s.m. i kpt.j. typu "W jakich godzinach 20.07.2001 jacht może stać w porcie Whitehaven, jeżeli jego zanurzenie wynosi 1.5m", że przed portem wybudowano śluzę i można stać tyle, ile się chce :P :).
Morze Irlandzkie
Co tu kryć - żadne z nas nie miało wcześniej praktyki w prowadzeniu rejsów po wodach pływowych z tak dużymi skokami pływu i z tak silnymi prądami, więc nieco się ich obawialiśmy. Niemniej jednak okazało się, że almanach McMillana i Reeda naszym przyjacielem jest oraz że jest możliwe skuteczna i bezpieczna żegluga bez interpolacji liniowej na papierze milimetrowym :) Będąc jeszcze w porcie stwierdziliśmy, że "Cholera, TO DZIAŁA!" i po krótkim zebraniu plenarnym O CO WALCZYMY, DOKĄD ZMIERZAMY wyszliśmy na morze. Irish Sea przyjęło nas na swoje wody łaskawie, może nawet zbyt łaskawie, gdyż do samej Wyspy Man nie było ani jednego podmuchu wiatru... Były za to delfiny, okazało się, że bestie są złośliwe w sposób wyjątkowo perfidny, gdyż pojawiają się tylko w momentach, gdy nikt na pokładzie nie ma aparatu fotograficznego :)
Wyspa Man
Wejście do Douglas na Wyspie Man to nauczka, że o żeglowaniu po wodach pływowych należy się jeszcze conieco w praktyce dowiedzieć - w kanale portowym powieszono tabliczkę, która dopiero z bliska dała się odczytać. Mówiła ona, iż nie wolno za nią wypływać poza okresem wysokiej wody, gdyż za nią znajduje się próg podwodny. Dopiero wyraźna sugestia ludzi z jachtu cumującego obok wyprowadziła nas z przekonania że "nie.. to niemożliwe, coś musieliśmy źle zrozumieć" :) Istotnie, dopiero po przyjściu wysokiej wody przejście zrobiło się żeglowne, otwarły się przemyślne systemy mostków i zapór trzymających wode w porcie i można było wpłynąć... Isle Of Man jest położona w połowie odległości między Anglią i Irlandia.. chociaż nominalnie jest częścią Commonwealth wszystko było tam manx :) Ludzie byli Manx, koty były manx, pieniądze były manx... O kolejach wąskotorowych napisała już poprzednia załoga, dodam tylko, że oczywiście poszliśmy w ich ślady i także dokonaliśmy eksploracji szlaków kolejowych wyspy.
Wieczorową porą dokonaliśmy eksploracji pubów. Eksploracja zakończyła sie wynikiem jednoznacznie pozytywnym - po odwiedzeniu lokalnego skrzyżowania mordowni z kuflolotem oraz po próbie przypadkowego wywołania rozruchów na tle narodowym misję uznaliśmy za spełnioną. Rówież stwierdzono, iż tutejsza sztuka nalewania piwa to nie zwykłe przelewanie cieczy, a coś zbliżonego do misterium :) Przy okazji spostrzeżenie - wyspa jest położona w połowie drogi między Anglią, a Irlandią, ceni sobie niezależność, jest tam wielu Irlandczyków z republiki, ale nie wolno zapominać, że jest to część Commonwealth... i nie należy zbytnio wznosić okrzyków typu 'IRA!' oraz 'Sinn Féin!' (nawet przy bardzo aktywnym poparciu części pubu :)
Szmaragdowa Wyspa
Po opuszczeniu Wyspy Man okazało się, że Morze Irlandzkie dalej było w nastroju sennym i leniwym... na wiatr nie było co liczyc, więc za pomocą wszystkich naszych koni mechanicznych skierowaliśmy się dalej na zachód, w stronę Irlandii... O świcie było już widać Irlandię... Zatem Tricolor pod saling i po dalszych kilku godzinach żeglugi wpłynęliśmy do Dún Laoghaire, portu jachtowego na przedmieściach Dublina. Marina z prawdziwego zdarzenia, wybudowana przed kilku laty, zdolna pomieścić kilkaset jachtów. Bardzo dogodne połączenie z Dublin City (kolej podmiejska DART naprzeciwko portu). Po sklarowaniu jachtu i siebie, wybraliśmy się do Baile Átha Cliath, czyli Dublina...
Dublin jak Dublin, nic nowego :) Eksploracja miasta trwała prawie cały dzień, wieczorem znużeni i strudzeni zakotwiczyliśmy w pubie, gdzie mieliśmy okazję uczestniczyć w pubowym session czyli pokrótce pisząc - w zabawie przy muzyce irlandzkiej granej "na żywo". W to, co i jak w pubie się działo, lepiej nie wnikać, wystarczy chyba tylko napisać, że powrót był - z rozmaitych względów - wyczynem nawigacyjnym najwyższej klasy :)
Następnego dnia kilka osób z załogi udało się na autobusową wycieczkę po okolicy, natomiast reszta przeżeglowała jachtem z Dún Laoghaire do Dublina. Przyszedł wiatr - można było na Dublin Bay wreszcie popróbować możliwości naszej "Mary N", poćwiczyc niezbędne manewry. Okazało się, że jacht spełnił pokładane w nim nadzieje z nawiązką, więc zadowoleni wpłynęliśmy na rzekę Liffey, do centrum Dublina. Drugi dzień w stolicy Poblacht na hEirenann, czyli Republiki Irlandii upłynął nam jakby dziwnie spokojnej od poprzedniego :) Wieczorem ostatni rzut oka na Cúchulainna w Poczcie Głównej, pożegnanie z Molly Malone i spać. Jest pięknie, ale czas goni - rano ruszamy...
Do Ulsteru
Wcześnie rano to pojęcie względne, okazało się, że Irlandczycy też mają poczucie humoru i most zwodzony na Liffey otworzyli dopiero o 11... No cóż trudno, wiatr stężał, zrobiło nie dość, że 4-6 stopni, to jeszcze z zupełnie przyzwoitego south-westu. Więc jeszcze ćwiczymy manewry w zatoce, a potem jazda w górę. Po drodze Drogheda, Carlingford, ale nie ma czasu, Irlandio - innym razem, wrócimy na pewno. Po klikunastu godzinach żeglugi minęliśmy granicę wód terytorialnych pomiędzy Republiką Irlandii a Irlandią Północną - Ulsterem.. Więc niestety mimo wszystkich sympatii flaga irlandzka spod salingu zjechała na dół, a do góry ponownie flaga brytyjska - Union Jack. Naszym portem docelowym jest Derry (zwane oficjalnie Londonderry). Żegluga szła sprawnie, wiatr dostaliśmy jakby na zamówienie, więc wkrótce ujrzeliśmy Mull of Kintyre, brzegi Szkocji.. Ale Szkocja jeszcze musi na nas poczekać. Ostatnie spojrzenie na przyjazne nam Morze Irlandzkie, po lewej burcie mijamy słynącą ze zdradliwych prądów wyspę Rathlin i Lough Foyle - zatoka w ujściu rzeki Foyle, nad którą Derry leży stanęła otworem. Samo przejście Lough Foyle to kawał drogi dla naszego jachtu, a także jak i się okazało dobra szkoła nawigacji na pływach, uczący pokory tych, co poczuli się już zbyt pewnie...
Derry... Let's free bird fly!
W samym Derry nie ma mariny, nie ma pomostu. Nazywając rzecz po imieniu można stwierdzić, że z punktu widzenia żeglarskiego nic tam nie ma... Jest tylko rzeka Foyle i larseny na jednym z jej brzegów. No, inaczej sobie wyobrażaliśmy to miejsce, po nadziejach rozbudzonych znaczkiem przystani jachtowej w McMillanie. Ale nic to - cumujemy do brzegu wzbudzając pewną sensację wśród tubylców :)
Nie sposób było nie pójść na Bogside - katolicką dzielnicę w mieście rządzonym przez protestantów. Derry to miasto z przeszloscia, która jeszcze do końca nie przeminęła. To tu w 1968 roku zaczęły się walki o prawa obywatelskie katolików w Północnej Irlandii. To tu podczas krwawej niedzieli w 1972 brytyjscy żołnierze zabili 14 cywili uczestniczących w pokojowym marszu. To przez te zdarzenia IRA przekształciła się w terrorystyczną organizację. Brudna wojna terrorystów z obu stron barykady - IRA, UDA, UDF, UVF kosztowała zbyt wiele istnień cywilów. Od kilku lat panuje względny spokój, ale na jak długo? Posterunki policji brytyjskiej R.U.C. w Ulsterze są obwarowane jak forty, do niektórych można dostać się tylko z powietrza, ciężki sprzęt policyjny, wieża nad miastem, z której Bogside jest monitorowana... z drugiej strony złość i determinacja tych, którzy walczyli tylko o równe prawa i sprawiedliwe traktowanie. I bezsensowny, samonakrecający się terrorystyczny odwet z obydwóch stron... Miejmy nadzieję, że to już przeszłość.
Irlandczycy są, podobnie jak Szkoci w większości kibicami Celticu Glasgow, tak więc obejrzenie meczu Celticu z Manchesterem United w Bogside Inn było przeżyciem samym w sobie. Aha - Celtic wygrał z MU 3:2 - nasi górą :)
Żegnaj Irlandio!
Czas jak zwykle nas pogonił... Po nocnych wachtach portowych faza pływu, a także brak jakichkolwiek udogodnień dla jachtów przekonała nas, że czas iść dalej. Do Szkocji... Jednak po drodze zatrzymaliśmy się w Portrush, gdzie chcieliśmy się oporządzić. W Portrush część załogi poszła na Giants Causeway - Groble Olbrzymów - dziw natury powstały 60 mln lat temu z wulkanicznej lawy, część zaś wybrała się do pobliskiego Coleraine. Po wycieczkach, wieczorem zorganizowaliśmy niewielkie przyjęcie z udziałem pary sympatycznych Irlandczyków, którzy udzielili nam kilku cennych porad nawigacyjnych... Rano wyszliśmy w morze, biorąc kurs na północ - na Szkocję, zostawiając za sobą Wyspę Zieloną. Erin Go Bragh!
Islay - szlakiem wody życia
Przed nami niewielki skok na Islay - wyspę szkocką, na której znajduje się 8 destylarni uisge-beatha, czyli po prostu whisky :) Portem, a w zasadzie kotwicowiskiem, do którego zdążaliśmy był Port Ellen. W zatoczce Kilnaughton Bay, przed portem stanęliśmy na beczkach cumowniczych. Dotarcie do brzegu nie było nam straszne, przecież mieliśmy dwa pontony. Jednakże po kilku próbach okazało się, że nasze wspaniałe pontony niezbyt dobrze przechodzą próbę wiatru o sile 4-5 stopni, ponieważ płyną tam, gdzie wiatr poniesie, a nie tam, gdzie wioślarz chce. O ile dotarcie do brzegu nie stanowiło problemu (wiatr wiał w stronę brzegu, więc gdzieś powinniśmy wylądować), to zagadkę stanowił powrót na jacht. Po kilku próbach utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nie mamy większego wpływu na dryf pontonów. Więc poszliśmy na łatwiznę, podnieśliśmy miecz w górę i stanęliśmy przy nabrzeżu rybackim w Port Ellen :) Niby prościej, ale jakoś tak niehonornie... no trudno :)
Whisky z Islay słynie ze zdecydowanego smaku. W bezpośredniej bliskości portu są destylarnie Port Ellen (nieczynna), Laphroaig, Lagavulin i Ardbeg. Nie trzeba chyba wyjaśniać, że udaliśmy się na wyprawę poznawczą. Jako, że mężczyźni słyną z silnej woli, nie mogliśmy się oprzeć i po degustacji w destylarni Laphroaig staliśmy się właścicielem jednej butelki. Z silnym postanowieniem, że dowieziemy ją do kraju. Czas pokazał, że do kraju wróciliśmy owszem, dalej z silnym postanowieniem, ale już bez whisky.. jakoś się zużyła po drodze :)
Zdrajca czas pogonił nas z Islay, niekorzystna faza pływu zbliżała się nieuchronnie. Korzystając z rad Irlandczyków z Portrush przeszliśmy przez Sound Of Islay... Noc, rozgwieżdżone niebo, korzystny wiaterek, waziutkie przejście między szkockimi wyspami, 6-wezłowy prąd pływowy we właściwą stronę i zapach z destylarni whisky Caol Ila, która szczęśliwie znajdowała się na brzegu "pod wiatr" od nas to obrazek na długo niezapomniany...
Highland
Kolejnym naszym celem był Kanał Kaledoński. Pogoda już nie tak ładna jak wcześniej, lecz wiatr dalej korzystny... Po przejściu przez Firth Of Lorn stanęliśmy na niedługo w Obanie. Po lekturze "Znaczy Kapitana" wielce nas interesowało, jak wyglądają Bliższe oraz Dalsze Okolice Obanu :) Byliśmy, zobaczyliśmy - bliższe były istotnie ciekawe.. Jeden opuszczony zamek został nawet zbadany na okoliczność występowania duchów - okazało się, że był jeden duch, niewielki, ale za to wielce złośliwy. Zresztą co ja tu będę pisał, prawda Ewa? :))
Dalszymi Okolicami Obanu okazało się Loch Linnhe, którym dotarliśmy na pierwszą śluzę Kanału Kaledońskiego, z krótkim postojem w Fort William, gdzie cumowaliśmy do pływającej bazy dla płetwonurków. W Fort William zeszła na ląd dwuosobowa Grupa Górska rejsu z zamiarem zdobycia szczytu Ben Nevis - najwyższego szczytu Wielkiej Brytanii. Co prawda 1343 metry nie robią zbytniego wrażenia - przecież choćby nasze Pilsko wyższe - jednakże fakt zdobywania ich od poziomu 0 m n.p.m. już nieco zastanawia :) A pozostali, którzy zostali na jachcie pożeglowali do śluzy Corpach - pierwszej śluzy Kanału Kaledońskiego od strony zachodniej.
Kanał Kaledoński
Przejście zespołu 7 śluz Corpach - kaskady Neptuna - zaplanowaliśmy tak, by najpierw popatrzeć, jak to robią inni, a potem samemu spróbować. Jednak obsługa otwarła dla nas pierwszą bramę od strony morza i nie wypadało nie wejść od razu :) Kaskada podnosi poziom wody o ok. 25 metrów... Pierwsze śluzowanie było strasznie ostrożne i pełne rozglądania się po innych "o co to w ogóle chodzi?"... Po przejściu pierwszego stopnia okazało się, że jest to wręcz dziecinnie proste. Oczywiście poczuliśmy się natychmiast mistrzami w przechodzeniu kolejnych stopni, co skończyło się wywołaniem przez nas totalnego zamieszania i chaosu w śluzie, tak gdzieś w okolicach 5 stopnia :))
Szczęśliwie bez strat w ludziach i sprzęcie (poza moralnymi :) stanęliśmy za śluzą, przy przystani Banavie, gdzie też znaleźli nas Zdobywcy Ben Nevis.. Następnego dnia udaliśmy się kanałem dalej pokonując śluzy i mosty, wpływając na Loch Lochy, poźniej na najwyżej położone Loch Oich i po krótkim postoju w Fort Augustus na Loch Ness. Przez Loch Ness żeglowaliśmy już o zmroku, wypatrując podejrzanych kształtów w wodzie. Jednak największymi zwierzętami były zdecydowanie komary... Postój planowaliśmy w Urquart Bay, pod zamkiem, gdzie tez podobno najczęściej Nessie ponoć stwierdzano. Po pewnych kłopotach wynikłych z całkowitych ciemności, znaleźliśmy w końcu kawałek port z kawałkiem pomostu do zacumowania.
Rano po zorientowaniu się w sytuacji, gdzie my właściwie jesteśmy, wybraliśmy się na zamek Urquhart i ruszyliśmy w dalszą drogę - do zespołu śluz Clachnaharry - ostatnich przed Morzem Północnym. Zespół ten znajduje się w Inverness. W Inverness pogoda się nieco pogorszyła, co nie napawało zbytnim optymizmem, ale cóż - czas goni, ruszać trzeba...
Jako, że żeluga była niemęcząca, załogała miała wiele czasu... Powstała więc koncepcja wydania gazety pokładowej "Głos Zęzy". Jednakże po ustaleniu ogólnych założeń oraz wykonaniu kilku szkiców artykułów wyszliśmy na Morze Północne i problem nadmiaru wolnego czasu zniknął w mgnieniu oka... :)
Morze Północne
Nic nie trwa wiecznie, więc i nam pogoda się załamała. Po wpisaniu w Inverness w GPS waypointa Helgoland uzyskaliśmy odległość 488 Mm, więc prawie tyle, ile w sumie do tej pory przepłynęliśmy. U wyjścia z zatoki Moray Firth leży skromny port Peterhead, umieszczony strategicznie do "skoku" przez Morze Północne. Tam też dożeglowaliśmy, doklarowaliśmy, dobraliśmy wody, popatrzeliśmy przed siebie na majaczący w odległości 420 mil Helgoland :) i ruszyliśmy w drogę. Przejście Morza Północnego zajęło 3,5 doby.. ostatnia doba to wiatr W 7, a samo podejście pod Helgoland odbyło się w warunkach fatalnej widoczności. W samym porcie Helgoland nawinął nam się na wał silnika kawałek liny pływającej pod wodą skutecznie unieruchamiając jacht. Przy pomocy właściciela holenderskiego jachtu, do którego byliśmy zacumowani, jednak awarię usunęliśmy (Holender okazał się być płetwonurkiem... :)
Czas do domu.. czas!
Bez żalu opuściliśmy Helgoland, kierując się do Cuxhaven. Stamtąd o świcie pożeglowaliśmy do Brunsbüttel, by przejść Kanał Kiloński. W Brunsbüttel definitywnie żegnamy się z pływami, przechodząc przez śluzę... Przejście Kanału zajmuje nam 9 godzin, więc po śluzowaniu w Kiel-Holteanu, wieczorem zameldowaliśmy się w Laboe. Jako, że jeszcze 1 dzień 'luzu', a i prognozy niepewne, poświęciliśmy go na obowiązkowego U-995 oraz spotkanie z "Panoramą", którą niespodziewanie znaleźliśmy w porcie. Dalsza droga w warunkach jak z początku rejsu - wiatru niewiele i słońce. Więc z pomocą silnika przeszliśmy przez Fehrmarnsund, a pożniej Gellestrom do Stralsundu, gdzie też odbyło się oficjalne i uroczyste zakończenie rejsu :) Następnego dnia wczesnym rankiem pożeglowaliśmy do Breege, gdzie jacht został zdany armatorowi.. potem kilka kombinacji autobusowo-kolejowo-promowo-taksowkowo-granicznych i po trudach, aczkolwiek bez kłopotów znajdujemy się na stacji Świnoujście....
Ogółem rzecz biorąc, w 8 osób przeżeglowaliśmy 1314 Mm w ciągu 24 dni.. odwiedzając i rozpoznając bojem wiele miejsc oraz żeglując po takich wodach, na których wiele rzeczy było nowe i dziwne :) Myślę, że rejs spełnił pokładane w nim nadzieje, a i załoga jest zadowolona (tak przyjamniej mówi :)
A ja do Irlandii i tak jeszcze wrócę! :)