Harcerski Ośrodek Wodny Harcerski Ośrodek Wodny

baner bozenarodzenie

baner lewy opp

Informator 2025

baner lewy treminy egzaminow

baner lewy egzamin

Sail fast,

Podróż zaczęliśmy od lotu samolotem. Od lądowania do dotarcia do mariny minęło trochę czasu. Po zaokrętowaniu poszliśmy spać. Rano szybkie śniadanie, klar na jachcie i w drogę. Opuściliśmy Bristol. Od początku były problemy gdyż wiało nam prosto w twarz. Przez dłuższą chwilę musieliśmy płynąć na silniku.

Pierwszy przystanek to Cardiff. Nie sprzyjała nam pogoda, więc trzeba było stanąć (jak wcześniej wspominałem wiatr w dziób). Śluza wyglądała jak wrota Mordoru. Chwilowy postój uzupełnienie zapasów no i do boju.

Pierwsza noc w morzu okazałą się ekscytująca. Cztery godziny za kółkiem, lecz nie czułem zmęczenia. W tym czasie wyłoniliśmy prezesa rejsu. Był nim nasz kochany Skipper.

Wszyscy pewnie myślą że na wyspach leje i jest zimno. My mieliśmy trochę szczęścia i czasami zza chmur wyszło słońce. Oto jeden z takich momentów.

Chwile potem padało. Odkryliśmy prawidłowość deszczu: godzinę leje, potem pięć minut przerwy i znowu. Gdy wydostaliśmy się z kanału Bristolskiego, przyszła pora na pierwszy dłuższy przelot. Wyjście z portu i dzida do Dublina. Nie chcemy się chwalić, ale chyba ustanowiliśmy nowy rekord: 140 Mm w niecałą dobę ;p . Przed wejściem do portu jeszcze tylko zmiana banderki. W Dublinie przyszedł czas na pierwsze porządki, suszenie i mycie jachtu.

Po długich godzinach w morzu trzeba było zejść na stały ląd. Więc poszliśmy w miasto. Dublin nie okazał się tak oszałamiający, jak przypuszczaliśmy, ale wcale nie było źle. Pierwszego dnia kupiliśmy pamiątki i przespacerowaliśmy się po mieście, deszcz nas przegonił. Po zażyciu dawki snu, drugiego dnia wróciliśmy z dokładnym planem wycieczki. Najpierw muzeum Jamesona, następnie w planie było Irish Museum of Modern Art, które okazało się kompletną klapą, jedynym plusem była darmowa uczta załatwiona przez przewodnika. Dzień w Dublinie skończyliśmy w Irish Museum of History które było warte 2,5 godzinnego spaceru po jego korytarzach. Między innymi poznaliśmy historię walk o niepodległość oraz uzbrojenie, umundurowanie i wyposażenie armii irlandzkiej na przestrzeni wieków. Wieczorem zobaczyliśmy finałowy mecz mistrzostw świata w piłce nożnej i wróciliśmy na jacht. Rano Komandiero zrobił przepyszne jajka na boczku.

Chwilę po wypłynięciu zepsuł się nam silnik i zmuszeni byliśmy zawrócić. Naprawa zajęła nam 12 godzin więc do Belfastu ruszyliśmy na noc. Rano mnie i Grzesiowi dane było zobaczyć wschód słońca na morzu. Jest prawdą, że nie ma nic piękniejszego.

Gdy docieraliśmy do Bangor (marina pod Belfastem), swoją obecność zaznaczyła piękna brytyjska pogoda. Zaczęło wiać 6 (najsilniejszy wiatr jakiego doświadczyliśmy na tej wyprawie) przy zmianie foka fala weszła na pokład i przez forluk wpadła na dziobówkę. W Bangor zaczęliśmy suszenie, którego było dość sporo (więc tu moja rada foka wyciągajcie możliwie najszybciej). Jak zrobiliśmy, co mieliśmy zrobić, poszliśmy zobaczyć okolice. Spotkaliśmy latające pingwiny. Odpoczęliśmy w ogrodzie w promieniach słońca. Przyszedł czas na wizytę w Belfaście. Popłynęliśmy, gdyż pociąg był strasznie drogi. Miasto okazało się małym Londynem, lecz znacznie brudniejszym i brzydszym od oryginału. Jedynym ładnym aspektem były murale, czyli naścienne malowidła z których słynie Belfast. W trakcie naszej wizyty, gazety lokalne pisały o mających miejsce nocnych zamieszkach.

Po wypłynięciu odebraliśmy wiadomość na VHF-ce o sztormie na akwenie na który zmierzaliśmy, więc bez dłuższego zastanawiania się zwrot o 180 stopni i powrót do Bangor.

Czekał nas już ostatni przelot do Troon, gdzie była wymiana załóg. Po nie całej nocy podróży byliśmy na miejscu. Mieliśmy 3 dni do wymiany. Szkocja okazałą się malownicza. Plan zakładał 1 dzień zwiedzania i 2 sprzątania. Na wycieczkę udaliśmy się do muzeum marynistycznego, gdzie zbudowaliśmy miniaturkę Wenedy (która obecnie znajduje się na Wenedzie. Mam nadzieje że dopłynie cało do Szczecina) oraz bawiliśmy się zdalnie sterowanymi łódeczkami i dh Paweł wreszcie ubrał się jak przystało na kapitana.

Rano zabraliśmy się za porządki. Trzeba było umyć wszystko od masztu po kil, od dziobu po rufę. Udało się. Zamiast kolacji kapitańskiej, gdyż nie było na nią czasu dh. Paweł zaserwował nam 2 obiady rodem z Sheratona. Za to że bezpiecznie dowiózł nas do końca odwdzięczyliśmy się mu małym podarunkiem.

Zobacz galerię