Harcerski Ośrodek Wodny Harcerski Ośrodek Wodny

baner bozenarodzenie

baner lewy opp

Informator 2025

baner lewy treminy egzaminow

baner lewy egzamin

Rękami załogi niedoświadczonej

Oto i relacja pisana ręcami załogantki niedoświadczonej.

Jako kolejna załoga powróciliśmy do Rygi w całości. Bilans? 8 odwiedzonych portów i duuuuużo przepłyniętych mil. Tysiące mijanych kardynalek, 5 wypróbowanych saun. Warunki atmosferyczne, o jakich można tylko marzyć (chyba, że brać po uwagę niezbyt częsty deszcz), wchłonięte 5 kilo żółtego sera i 1,5 ketchupu ,majątek wydany na muminki.

Zacznę jednak od początku.

W Rydze, 11 sierpnia z otwartymi ramionami przywitały nas stropiki. Te do uszycia i ten jeden, wejścia rufowego - do kupienia. Uporawszy się jednak szybko z trudnościami, po krótkim kursie stawiania żagli i lekcji użytkowania szelek byliśmy gotowi do wypłynięcia.

Przelot z Rygi do Tallina okazał się nie być taki straszny jak myślałam. Wiatr co prawda miał swoje humory i zdarzało mu się nieoczekiwanie cichnąć, ale mimo to do stolicy Estonii dotarliśmy bardzo szybko. Tallin okazał się być bardzo sympatycznym miastem. Podobała nam się zwłaszcza starówka i co rusz pojawiające się na naszej drodze baszty. Jedyne, co mogło zawieść to zaskoczone miny sprzedawców pytanych przez nas o igły. Nie wypada również nie wspomnieć o z kosmosu wziętej cenie sauny...

O świcie 15 VIII opuściliśmy port olimpijski, by wyruszyć w kierunku Helsinek. Nowe słowo - "ruta" napawało mnie początkowo przerażaniem, ale wkrótce przyzwyczaiłam się do ciągłego towarzystwa dużych shipów. Towarzystwa dość dalekiego i nie nachalnego, całe szczęście. Po kilku godzinach drogi byliśmy niemal na miejscu. Przy wejściu pierwsze poszukiwania kardynalek i pierwsze bliskie spotkanie z promem, który delikatnie zasugerował nam, by nieco zejść mu z drogi.

Klubowa marina na wyspie powitała nas luksusem. Piękna sauna, piękna restauracja i lejący się dookoła nas szampan. Trochę nieswojo, co prawda, można się było poczuć w drodze promem do miasta w kompani wystrojonych par, samemu mogąc pochwalić się tylko znoszonymi trampkami. Helsinki z powodu deszczu podziwialiśmy z okna tramwaju. Tym sposobem niewiele nam umknęło z uroków miasta . W pamięć wrył mi się mały modernistyczny kościółek wykuty w skale - Temppeliaukio i oczywiście ogrom schodów na Placu Senackim. Czasu na dokładniejsze oględziny niestety jednak nie było. Czekało nas przecież jeszcze bardzo dużo drogi!

Moją wachtą (od 4) zaczęliśmy przeprawę przez szkiery. Muszę przyznać, że byłam zauroczona malutkimi domkami na skałach. Podziwiając je, zupełnie zapomniałam o zaspaniu. Nie spodziewałam się też takich zawiłych labiryntów między znakami na morzu. Wypatrywanie kolejnych bramek okazało się nie być takie proste jak mogłoby się zdawać.

Naszym pierwszym szkierowym portem było Tammisaari. Miejscowość to mała, z charakterystyczną fińską zabudową i niczym ciekawym do zaoferowania. Toteż nie zwlekaliśmy z wypłynięciem, tym razem w kierunku Hanko. Tu czekała nas najmilej wspominana przez nas marina, głownie dzięki uroczemu panu hafenmajstrowi i wspaniałej saunie z wyjściem na skały. Kapitan zarządziła generalne sprzątanie naszego jachtu, więc spędziliśmy tu cały dzień szorując wszystko co się dało na błysk. Po wszystkich tych koniecznych operacjach ponownie zagłębiliśmy się w gąszcz wysepek. Nasz kolejny cel to Turku.

Kulturalna stolica Finlandii? Tak wyczytaliśmy. Być może jesteśmy zbyt krótkowzroczni, albo po prostu nie było nam dane ujrzeć szczególnych walorów tego miasta. W każdym bądź razie to, co nas zastało to brud i brzydota. W naszej wizycie chyba najciekawsza była wycieczka pod prysznic. Z ręcznikami i kosmetyczkami przespacerowaliśmy się ulicami miasta, by w końcu znaleźć łazienkę i saunę w piwnicy bloku nieopodal mariny. I znów wypłynęliśmy, teraz z wesołą perspektywą odwiedzenia muminkolandii.

Naantali rozczarowało nas parokrotnie. Najpierw wysokością mostu, o metr jak na nasze gabaryty za niskiego, potem urokami jednej z marin, z wpłynięcia do której szybko zrezygnowaliśmy i wreszcie straszną pustką w portfelach, którą zastaliśmy po wizycie w jednym z muminkowych butików. Miło natomiast zaskoczeni byliśmy samym parkiem. Nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego. Sam widok na hatifnatów na każdym kroku, w swej idiotyczności, robi swoje.

Uff. A teraz droga powrotna. Jeszcze tylko ostatni finlandzki port - Nauvo. Tutaj ostatnie saunienie i przygotowania do najdłuższego przelotu - do Zatoki Ryskiej.

Następnego dnia pewien epizod dał powód do wyjątkowej dumy naszemu drugiemu oficerowi. Kontrola trzeźwości wykazała 0 promili, co zważywszy na fakt, że była to sobota 5 rano, mogło dać powód do stwierdzenia, że jest on najtrzeźwiejszym żeglarzem w Finlandii. Poza tym, na trasie Nauvo - Roja nie spotkało nas nic zapadającego w pamięć. Może tylko delikatne zdenerwowanie podczas nocnego lawirowania między promami i innymi... dużymi... statkami na rucie. A jak tam Roja? Hmmm... Opisywać ten port trudno. Bo ciężko opisywać coś równie małego... 4 miejsca na jachty i toaleta w iście rybackich standardach. Ale narzekać, wiadomo, nie wypada. Skupię się więc na samym wejściu do portu, które, nie powiem, było dość oryginalne, bowiem na znakach tu zaoszczędzono, dzieląc jedną pławę na trzy. Każda wystawała 30cm ponad wodę i trzeba się było wychylać przez burtę by dobrze się im przyjrzeć.

Ostatnie 50 mil naszego rejsu przebyliśmy bardzo szybko przy szóstce wiejącej w plecy. Cieszyłam się jak dziecko na wysokich falach, tylko trochę smutno było, że to już koniec naszej wyprawy. Po dotarciu do Rygi oczywiście obowiązkowe sprzątanie, powitanie kolejnej załogi, no i do domu...

Moje odczucia odnośnie rejsu? Jak najbardziej pozytywne. Popływałam, posauniłam się, powzdychałam do Włóczykija. Czego chcieć więcej od życia? Czekam na kolejną okazję przeżycia czegoś podobnego i mam nadzieję, że nie ominie mnie sposobność ponownego spotkania z muminkami. Poza tym, jeszcze długo wspominać będę te śliczne domki w szkierach...

Zobacz galerię