Harcerski Ośrodek Wodny Harcerski Ośrodek Wodny

baner bozenarodzenie

baner lewy opp

Informator 2025

baner lewy treminy egzaminow

baner lewy egzamin

Listy z morza

Pisać listy z morza czy nie pisać?

Załoga Grzesia Dronki listownie wspomina ostatni rejs.

Tallin, 28.07.2008r.

Kochana Siostro!

Piszę do Ciebie z Tallina, do którego wpłynęliśmy przed kilkoma godzinami, po prawie 3 dniowym przelocie z Rygi.

Nasz rejs rozpoczął się 24 lipca o godzinie 1700 w Ośrodku. Po zważeniu i zapakowaniu bagaży ruszyliśmy w długą podróż do Rygi. Do celu dotarliśmy w piątek rano, gdzie zostaliśmy przyjęci kawą i śniadaniem przez załogę Ewy Orzeł. Po śniadaniu pożegnaliśmy poprzednią załogę i zaczęliśmy rozpakowywać nasze rzeczy. Następnie udaliśmy się do pobliskiego sklepu, gdzie dokonaliśmy niezbędnych zakupów. Kiedy byliśmy już zaopatrzeni i przygotowani, Kapitan, mimo sprzeciwów załogi, że "piątek zły początek", zdecydował się wypływać w stronę Tallina. Nasz pierwszy przelot przebiegał w bardzo trudnych warunkach pogodowych. Wiatr wiejący z kierunków północnych w sile od 0 do 1 zmusił nas do pływania przy warkocie silnika, całe szczęście dla nas, było dosyć ciepło. Za każdym razem, gdy zmienialiśmy kurs, wiatr skręcał razem z nami, więc niejednokrotnie każdy z nas zastanawiał się, czy przypadkiem to piątek to faktycznie zły początek. W końcu, kiedy zaczęliśmy się obawiać, czy nam starczy paliwa, udało nam się dopłynąć do Tallina. Po prawie trzech dniach spędzonych w morzu, każdy miał ochotę się wykąpać. Jednak cena 4 euro za prysznic, uświadomiła Grzesiowi i mnie, że aż tak brudni nie jesteśmy i spokojnie możemy poczekać z kąpielą do Helsinek. W przeciwieństwie do nas, dla dziewczyn cena nie grała roli, więc kiedy poszły pod prysznic, razem z Grzesiem udaliśmy się na zakupy. Kiedy wróciliśmy zjedliśmy obiad i udaliśmy się na spacer po mieście, niestety nie w pełnym składzie, ponieważ część załogi była zmęczona i zasnęła tak głębokim snem, że nie dało się jej dobudzić. Po długim spacerze wzdłuż plaży dotarliśmy do centrum. Tam zwiedziliśmy Stare Miasto, a także ratusz, którego znalezienie zajęło nam dużo czasu. Osobiście Tallin bardzo mi się podobał, jednak nie mogliśmy poświęcić więcej czasu na zwiedzanie i wróciliśmy na jacht. Muszę już kończyć, ponieważ Grzesiu jeszcze dzisiaj chce wypłynąć w stronę Helsinek i zależy mu na tym, żeby wyjść z portu jak najwcześniej.

Jak na razie rejs jest bardzo fajny, tylko mogło by wiać trochę mocniej, poza tym nie ma na co narzekać.

Pozdrawiam, Jacek

Hanko, 01.08.2008r.

Drogi Misiu,

Nareszcie znalazłam chwilę wolnego czasu, żeby (jak obiecałam) napisać do Ciebie. O pierwszym, dosyć męczącym przelocie do Tallina, a także o długim spacerze po stolicy Estonii już Ci co nieco opowiedziałam, więc teraz zacznę może od opisania drogi z Tallina do Helsinek. Wypłynęliśmy około 2300 na wachcie Jacka i Jagody, po czym, po godzinie, to my z Basią przejęłyśmy ster. Chyba nikogo już nie zdziwiło, gdy okazało się, że wieje nam nie inaczej, jak w dziób. Nie dość, że musiałyśmy się halsować, to i wiatr zaczął coraz bardziej słabnąć, a zarazem nasza prędkość - dwa knoty, jeden i pół, jeden.... W pewnym momencie spojrzałam na Garmina - płynęłyśmy z porażającą wręcz szybkością - 0.0 knota. Pozostało nam już tylko, kolejny raz na tym rejsie, postawić 'dieselgrota'. Po jakimś czasie na szczęście rozwiało się, ale nas tym razem zaczął morzyć sen... Jako, że przez ostatnie 20 godzin nie było nam dane zmrużyć oka, teraz było naprawdę ciężko. Wymyślałyśmy przeróżne rzeczy, aby jakoś bezpiecznie przetrwać tę wachtę. Wystarczyło jednak, że minęło nas kilka statków linii Tallink i zapomniałyśmy o tym, że w ogóle byłyśmy śpiące.

Przedpołudniem osiągnęliśmy swój cel - dopłynęliśmy do Helsinek. Znaleźliśmy naszą marinę i oddaliśmy w niej cumy. Nie obyło się niestety bez pewnej straty - w czasie manewrów portowych zgubiliśmy (tak, bo nie wypada pokazywać palcem, kto dokładnie ;)) stropik, zamykający wejście rufowe. Zmęczeni podróżą tego dnia już tylko oddaliśmy się klarowi jachtu i własnemu, rozkoszując się gorącym prysznicem i sauną oraz długo wyczekiwanym snem.

Wcześnie rano pobudka, śniadanie i w miasto! Naszą wyprawę zaczęliśmy od przepłynięcia małym promem z wysepki, przy której staliśmy. Na początku skierowaliśmy się w stronę Soboru Uspieńskigo. Pierwszą rzeczą, na jaką zwróciliśmy uwagę, było bardzo bogato zdobione złotem i ikonami wnętrze tej prawosławnej cerkwi. Co ciekawe, oprócz nas głównymi turystami, zwiedzającymi tę budowlę, byli Chińczycy. Ciekawe o tyle, że w czasie całego swojego pobytu w Helsinkach, najczęściej spotkaliśmy właśnie ich. Nie Finów, a Chińczyków. Kolejne kroki skierowaliśmy w stronę placu Senackiego. Po drodze zwiedziliśmy kilka sklepów z pamiątkami. Niestety ceny były tak porażające, że szybko przeszła mi ochota na kupowanie tam czegokolwiek. ;) Już z daleka widzieliśmy śnieżnobiały budynek katedry luterańskiej - Tuomiokirkko. Jako, że na jachcie zapomnieliśmy już trochę, co znaczą 'schody', z początku niektórych przeraziła ilość tych prowadzących do budynku. Daliśmy jednak radę. Zaskoczyło mnie całkiem wnętrze budowli. Nijak się miało do bogato zdobionej rzeźbami zewnętrznej części. Ściany w środku były całkowicie białe, bardzo skromne. Po wyjściu usiedliśmy na schodach i odpoczywając, przyglądaliśmy się turystom. Kolejny raz naszą największą uwagę zwrócili Chińczycy, robiący wszystkiemu wokół zdjęcia (nawet dwoma aparatami naraz ;) ).

Kolejnym naszym celem był kościół wykuty w skale. Po drodze zahaczyliśmy jednak o wielkie centrum handlowe Stockaman. Szybki obiadek na mieście (niekoniecznie zdrowy;) ) i dalej w drogę. Przechodząc koło witryn sklepowych, zauważyłyśmy z dziewczynami sklep, który koniecznie musiałyśmy odwiedzić. Znajdowały się w nim kostiumy na Halloween i inne tego typu okazje. Spędziłyśmy w nim sporo czasu, przymierzając różne kolory i długości włosów, a także rekwizyty, które możesz obejrzeć na zdjęciach, który przesyłam. Po pewnym czasie dotarliśmy do Temppeliaukio - świątyni, o której wcześniej wspominałam. Nie dość, że samo wnętrze bardzo nam się spodobało, trafiliśmy też na koncert skrzypaczki. Trochę kultury nigdy nie zaszkodzi ;). Po powrocie zrobiliśmy grilla, z wcześniej zakupionych udek z kurczaka. Pycha. Chcieliśmy jeszcze zwiedzić Helsinki nocą, więc wyruszyliśmy do miasta przy akompaniamencie opowieści o rejsach naszego skippera.

Przed południem oddajemy cumy i wypływamy z miejsca, które jak do tej pory najbardziej mi się podobało. Kierunek - Hanko. W czasie tego przelotu poznajemy uroki, tak zachwalanych przez wielu żeglarzy, szkierów. No i zaczęła się praca z mapami. Naprawdę dużą frajdę sprawiało (bynajmniej mnie) odhaczanie wszystkich mijanych torówek i kardynalek. Przestało zupełnie bujać, słoneczko nas rozpieszczało i zaczął się tak niedoceniany przez Grzesia jachting. Sprzyjające warunki nie zwalniały nas jednak od utrzymywania stałej uwagi - miejscami było naprawdę płytko i ciasno.

Nastał wieczór. Do Hanko mieliśmy jeszcze trochę mil przed sobą, a robiło się coraz ciemniej. Kardynalki i torówki postawione na szlaku, po którym szliśmy, niestety nie świeciły własnym światłem i musieliśmy sami wypatrywać ich z pomocą aldisa. Z początku byłam się trochę, że nie uda mi się znaleźć wszystkich pław. Basia, stojąca za sterem też miała trochę przestraszoną minę. Czuwał jednak nad wszystkim nasz kapitan i bezpiecznie dotarliśmy do mariny. Jak dla mnie był to jeden z bardziej emocjonujących przelotów i wejść do portu..

Muszę powoli kończyć. Za chwilę idziemy na zakupy i pozwiedzać Hanko. Potem już tylko kąpiel i dalej w morze.

Pozdrawiam, Magda.

02.08.2008r.

Drogi Pawle!

Kolejne dni rejsu mijają nam zaskakująco szybko. Wpłynęliśmy już w fińskie szkiery, miejsce o którym marzyliśmy od miesięcy. Myślę, że każdy próbował wyobrazić sobie to o czym przeczytał lub też usłyszał na spotkaniach przedrejsowych: te tysiące wysp i wysepek, tą dziką przyrodę, ale to co zobaczyliśmy przerosło nasze oczekiwania. Nie mogliśmy oderwać wzroku od malutkich fińskich domków, gęstych iglastych lasów... A do tego słońce, które postanowiło nas porozpieszczać i ani na chwilę nie chowało się za chmurami. Żyć nie umierać:) Jednak nie mogliśmy zapomnieć o tym, że pomimo swego piękna jest to jeden z najtrudniejszych rejonów nawigacyjnych, a i promów wokół nas pływało sporo, więc cięgle musieliśmy się mieć na baczności.

Do Hanko, miasta znanego przede wszystkim z pięknych rosyjskich willi, wchodziliśmy późnym wieczorem. Możesz wyobrazić sobie nasze zaskoczenie i lekkie przerażenie, kiedy rano, po wyjściu na dek, zobaczyliśmy lepiej, dużo wyraźniej te wszystkie skały i wyspy wokół. Chyba każdy przekonał się o tym, jak ważna w żeglarstwie jest znajomość znaków nawigacyjnych i jak tragicznie może skończyć się ich nieprzestrzeganie. Szybki prysznic, zakupy w sklepie w którym wszystko, począwszy od pościeli a skończywszy na rękawicach kuchennych miało wyhaftowane żaglówki, uzupełnienie zapasów jedzenia i wody i ruszamy w dalszą drogę. Nasz cel: Tallin-tendas.

W morzu, razem z Magdą postanowiłyśmy pochwalić się naszymi umiejętnościami kulinarnymi i przygotować pyszny obiad. Brokuły z bułką tartą, ryż, mięsko, surówki... Palce lizać! Tylko czemu naczyń do zmywania tak dużo?

Po południu dopływamy do Tallin-tendas. Wśród Finów wzbudziliśmy ogromny podziw czynnością, która dla nas wydaje się jak najbardziej normalna, składaniem żagli. Wszyscy chcieli się od nas tego nauczyć! Krótki spacer po miasteczku i tradycyjna fińska sauna. Wieczorem Grześ chyba nie mógł znieść naszego narzekania dotyczącego 3 spędzonych dób w morzu oraz ciągłego pływania na silniku i opowiedział nam o jednym ze swoich rejsów. W morzu spędził 5 dób, a silnik odmówił posłuszeństwa i nie dało się go uruchomić. Od tego momentu trochę optymistycznej patrzyliśmy na naszą sytuację i cieszyliśmy się tym co mamy.

Wypłynęliśmy o świcie i w porze obiadowej zatrzymaliśmy się w Gullkronie. Wysepka zamieszkiwana jest przez rodzinę, która swój wolny czas poświęca na stworzenie tam niepowtarzalnego klimatu. Na jej zwiedzanie wyruszyliśmy szlakiem przyrodniczym, na trasie którego zachwycaliśmy się niezwykłymi widokami, spotykaliśmy baśniowe postacie oraz próbowaliśmy swoich sił podczas pokonywania napotkanych przeszkód.

Pod dużym wrażeniem opuściliśmy wyspę i udaliśmy się do Naantali, krainy małych, puchatych stworków. Jeszcze tylko słynny pomnik krowy i.... jesteśmy. Cel naszej wyprawy został osiągnięty:)

Już się nie mogę doczekać zabawy w parku rozrywki poświęconym Muminkom.

Resztę opowiem jak wrócę...

Pozdrawiam, Basia.

Kochana Siostro!

Dzisiaj we wczesnych godzinach popołudniowych dotarliśmy do ostatniego portu przed naszym przelotem do Rygi, mianowicie Mariehamn. Szybko minęło, prawda? Przecież dopiero co startowaliśmy do Tallina, a teraz już musimy wracać. Musimy, bo tak naprawdę nikt nie chce! Wierząc prognozom przesyłanym nam przez niezawodnego Maćka "Borucha" Jodłowskiego, powrót do Rygi nie będzie tak kolorowy, jak przelot do Tallina. Czeka nas posztormowa fala i ukochane halsowanie przy 5-6 w skali.

W niedzielę poszliśmy bratać się z Muminkami. Nareszcie! Przez cały rejs wierciłyśmy (Jacek nie podzielał naszego entuzjazmu : ) Grzesiowi dziurę w brzuchu, żebyśmy płynęli do Naantali. Wejściówka 19 euro trochę nasz zaskoczyła, ale bawiliśmy się przednio. Trochę szkoda, że w kolekcji zdjęć z bohaterami bajki nie mamy Włóczykija, ale jakoś nie było chętnego, który by z nim porozmawiał (po prostu nie miał pluszowego kostiumu, był z krwi i kości :P)... Przy okazji zamknęłyśmy skippera i pierwszego do więzienia (ooo tak! ;D), zgubiliśmy się w labiryncie, "pływaliśmy" łodzią podwodna... Słowem, znowu byliśmy dziećmi :) w czasie wizyty w domku Muminków (najlepsza atrakcja zaraz za wodospadem i mostem!) pogrzebałyśmy Muminkom w szafach. Grześ dzielnie robił zdjęcia, a Jacek zniknął z pola widzenia. Jak się okazało dzielnie czekał na nas na ławeczce (a czekanie na nas w Muminkowie wymaga nie lada cierpliwości). Pod koniec naszej wizyty odwiedziliśmy sklep z pamiątkami, gdzie zostawiliśmy zdecydowanie za dużo funduszy, ale jak oprzeć się Migotce czy Małej Mi?! W ramach obiadu poszliśmy do pizzerii, niby nic, a jednak wiele ;) zaraz potem wypłynęliśmy do Turku. Na miejscu byliśmy późnym wieczorem. Zafascynował mnie ciąg Fibonacciego znajdujący się na jednym z kominów. Razem z pierwszym próbowałam dojść do tego, czy jest to ciąg geometryczny, czy artymetyczny, ale zapewne domyślasz się, że nic nam z tego nie wyszło ;P ku naszemu rozczarowaniu havenoffice był już zamknięty, w związku z czym nie mogliśmy dostać kodu do łazienek... Jacek w akcie desperacji próbował nawet zaprzyjaźnić się z Finem, ale po tym, jak nowy kolega otworzył mu drzwi spotkał kolejna przeszkodę, czyli...drugie drzwi!:D Junior musiał się poddać.

Rano (poniedziałek), po obowiązkowej wizycie w saunie i kąpieli wachta druga ( Madź i Baś) wraz z kapitanem poszli na krótkie zakupy a następnie wyruszyliśmy do Lappo. Chcieliśmy zatankować, ale maszyna okazała się mądrzejsza, odmówiła współpracy i nie przyjęła karty Jacka. Trochę techniki i człowiek się gubi. Po drodze minęliśmy kilku naszych "kolegów" z Silja Line i Viking Line. Niesamowite było to, że pierwszy raz od początku rejsu wiało nam w rufę i to całkiem konkretnie. Szliśmy baksztagiem na genule, wiatr był coraz mocniejszy i mocniejszy, a my.. dalej płynęliśmy na genule : ) Jacek cieszył się jak dziecko, kiedy mógł wpisać do dziennika siła wiatru: 7. Kiedy przyszło nam podchodzić do kei w Lappo siła wiatru zaczęła nam dokuczać. Wiatr był odpychający, a fale co raz większe. Nie było łatwo, po udanym podejściu wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Przed nami była noc z gwiżdżącymi wantami i zacinającym deszczem nad głową.

Wtorkowe wiadomości nie były optymistyczne. Maćko przekazał nam informację, że wiatr jeszcze się wzmocni, osłabnie i...znowu wzmocni! Według jego prognoz piątek czekało nas 9-10. Cóż, nie byliśmy tym zachwyceni. Grześ zdecydował, że sztorm przeczekamy w Lappo. Pogoda była pod psem, trzeba było być mistrzem slalomu, żeby przejść od Wenedy na koniec kei niezmoczonym. Dzień spędziliśmy na drobnych podpokładowych porządkach i oczekiwaniu na pozytywniejsze prognozy. Późnym popołudniem wyszło słońce, a wiatr osłabł. Od razu człowiekowi lepiej : ) ja, Basia i Magda zrobiłyśmy nawet risotto na kolację. A co na to prognoza? 9-10 zmieniło się na 8-9. No cóż...

Dzisiaj (środa) o 4 wypłynęliśmy do Mariehamn. Powróciła do nas pogoda sprzed kilku dni- praktycznie zero wiatru i słońce. Trochę nas pocieszyła, bo wiemy co nas czeka na przelocie. Po drodze jak zwykle miałam problemy z wypatrzeniem pław. Ech, starość nie radość ;P płynęliśmy też przez uroczy kanał.

Nieoczekiwanie przedłużony postój w Lappo zmusił nas do zmiany planów co do przelotu do Rygi. Chcieliśmy wystartować z Kokaru, ale nie mamy już takiej możliwości. Teraz wybieramy się do sklepu, na ostatnie zakupy i przygotowujemy się psychicznie na przelot. Trzymaj kciuki!

Jagoda

Ryga,11.08.2008

Drogi Maćku

Dzięki za kartkę z rejsu i tytuł "... naczelnego" cokolwiek to znaczy. Ja zdecydowałem się napisać do Ciebie coś dłuższego. Wiem pisanie listu z ostatniego portu rejsu może dziwić, no bo w końcu normalnie prędzej bym Ciebie zobaczył lub usłyszał w Polsce, lecz wyjeżdżam prosto stąd na kolejny rejs ("Fryderykiem Szopenem" po Bałtyku). Z drugiej strony planowałem napisać do Ciebie od paru dni, lecz sam wiesz jak to jest na rejsie, ciągle coś jest do zrobienia a pisać można tylko w portach. Przede wszystkim chcę podziękować za prognozy pogody z ostatnich dni, które potwierdziły to co tutaj odbierałem (a wiesz, że nie było to nic ciekawego- 8-10o B przeciwne na dzień w który choćbym stanął na głowie musiałem płynąć) i pomogły podjąć mi decyzje jak płynąć. Ostatecznie skończyło się na strachu i wychodząc z Maarianhaminy miałem prognozy o wiatrach przeciwnych, ale najwyżej 6-7o B. Oczywiście zgodnie z Twoją sugestią przywiozę coś dobrego i chyba wiesz co to będzie.

O rejsie (muminkach, wejściu do Hanko, sztormowaniu w Lappo itd.) pewnie dziewczyny Tobie opowiedzą. Powiem tylko tyle, że chyba nigdy tyle nie pływałem na silniku, co pewnie wywoła zdziwienie w Ośrodku, ale jak nie można na żaglach to trzeba inaczej, gdyż wiadomo co trzeba robić od portu do portu. Lecz chcę napisać Tobie, drogi przyjacielu, o etapie, który niektórzy mogą zbyć w swoich relacjach lub zgoła zmilczeć tzn. powrocie z Maarianhaminy do Rygi. Do stolicy Alandów weszliśmy późnym popołudniem, ot tak żeby zatankować paliwo na tej jednej z fajniejszych (bo tanich) stacji paliw portowych, zrobić zakupy (zarówno załogowe jak i moje już z myślą o Rydze), potem sauna- niestety już ostatnia- kąpiel i poszedłem spać. Załoga natomiast poszła jeszcze na spacer. W czwartek wychodzimy, gdyż nie było co marudzić; w końcu przed nami było 200 Mm w linii prostej a prognozy mówiły o wiatrach w dziób, jak z resztą przez cały rejs. Po opuszczeniu szkierów stawiamy żagle i lewym halsem zaczynamy zdobywać mile dzielące nas od ostatniego portu rejsu. Po paru godzinach widać już Szwecję i Pierwszy rzuca pomysł wejścia do jakiegoś portu- marzy mu się kolejna banderka na koniec rejsu pod salingiem. Ale jestem twardy i rozsądny, więc sztag i na wschód. W międzyczasie gotuję obiad; ryż z wekiem i sałatką meksykańską; jak się okaże był to ostatni porządny posiłek przez 2 dni. Potem to już tylko kanapki, soki, czekolada i takie tam różne inne. Pod wieczór wiatr zaczyna tężeć co odbija się na samopoczuciu dziewczyn. Postanawiam dać im możliwość trochę więcej odpocząć i samemu popłynąć kolejną ich wachtę z nadzieją, że leżąc ich organizmy przyzwyczają się do kiwania.

Piątek rozpoczął się nieźle; co prawda wiatr ciągle przeciwny (a nawet kręcący na mniej korzystny po każdym naszym zwrocie, obojętnie w którą stronę byśmy nie kręcili), ale załoga wyglądała na zdrową i pełną sil; Basia z Madzią dawały sobie radę lepiej niż rok temu na naszym wspólnym rejsie, Jagoda też dzielniej niż niektórzy mówili a Jacuś już nie odmawiał sterowania jak na powrocie z Bornholmu w zeszłym roku. Jednak na łamanej wachcie dziewcząt pojedyncza fala przemoczyła Madzię do bielizny włącznie a parę innych również nadwątliły morale i suchość ubrania Basiurka. Skutek był taki, że przez pewien czas straciłem miejsce we własnej koji i musiałem wypróbować jakość nowego sztormiaka (w czym wybitnie pomógł mi Jacek biorąc na dziób szereg fal do wysokości kolan i wyżej w czasie gdy poszedłem zmienić żagiel) powracając na wachtach dziewcząt do żeglowania typu " sam sobie skipperem, sternikiem i kukiem ". Jak mnie znasz wcale mi to nie przeszkadzało, bo ja to po prostu lubię. Jedynie rano Jacek mnie trochę "spowyzywał" gdy okazało się, że wykorzystując odkrętkę wiatru na W (w końcu) sam zmieniłem Fs i G2 na FIII . Dla niego było to niepojęte. Sobota to już w miarę spokojna jazda po Zatoce Ryskiej do Rygi, którą osiągnęliśmy w niedzielę rano. A tam to już zwyczajowo cały dzień usuwania możliwych do usunięcia drobnych usterek, suszenia, sprzątania jachtu, prania obrusów i poszewek itp. z również zwyczajowymi znaleziskami typu np. końcówka plastikowej objemki do przewodów w stole nawigacyjnym, która musiała leżeć tam od remontu, lub całkiem nowe wkręty nierdzewne w prawej bocznej bakiście. Wreszcie ok. 2300 można było na chwilę usiąść zostawiając jedynie teak w kokpicie na rano, bo i tak nie było już za dużo widać.

I tak skończył się mój kolejny rejs do jakże pięknej Finlandii. Bądź zdrów i do zobaczenia wkrótce mam nadzieję.

Twój s. z. u ... s

Grzegorz

P.S. Przesyłam też kilka zdjęć z tego myślę, że ciekawego przelotu.

Zobacz galerię