Harcerski Ośrodek Wodny Harcerski Ośrodek Wodny

baner bozenarodzenie

baner lewy opp

Informator 2025

baner lewy treminy egzaminow

baner lewy egzamin

W trampkach na lodowiec

ZAŁOGA

Skipper: GRZEŚ DRONKA "vel Kapitan"

I oficer: MAĆKO JODŁOWSKI "ja tu tylko sprzątam"

II oficer: OLA BUTRYN "Misiaczek"

Załogant I wachty: MARCIN ŻUROWICZ

Załogantka II wachty: ANIA TWARDOWSKA "Króliczek"

JACHT: Oczywiście Weneda. Najpiękniejszy jacht - w każdej marinie i na wszystkich słonych i słodkich wodach... Wzbudzała ogólne zainteresowanie wśród Norwegów, Duńczyków,... i Polaków. No a pod względem ilości anten może konkurować z największymi jachtami, statkami i okrętami.

01.07.2005 PIĄTEK

Był piękny słoneczny poranek, polskie niebo płakało a zawieszenie Transita jęczało pod ciężarem zapakowanego jedzenia. Po krótkim przestudiowaniu mapy ruszyliśmy w podróż do Tyboron. Polskie "autostrady" przywitały nas piękną nawierzchnią przypominającą podkłady kolejowe... Łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup... Itd. itp.

02.07.2005 SOBOTA

Po trzykrotnym przekroczeniu granicy niemiecko-duńskiej (mamy gdzieś taką Unię Europejską, nawet nie wiedzieliśmy w jakim kraju jesteśmy...) i po obejrzeniu niezwykle sprawnej akcji pomocy drogowej, która to wywrócony duński samochód władowała na lawetę kołami do góry (w sumie, po co się męczyć...), dojechaliśmy do celu naszej busikowej podróży - miasteczka i portu jachtowego Tyboron.

Znalezienie Wenedy o godzinie 5 nad ranem nie było trudnym zadaniem, po prostu podeszliśmy do najpiękniejszego jachtu w marinie. Jak przystało na porządnych ludzi nie budziliśmy poprzedniej załogi - muszą się wyspać po kolacji kapitańskiej :. No, ale 0800 to, co innego. Po sprawnym wyokrętowaniu poprzedniej załogi, które trwało tylko 1-1,5, wrzuciliśmy rzeczy, rozpakowaliśmy bagaże i zaształowaliśmy żarcie...

Po przywitaniu się z jachtem wyruszyliśmy zwiedzać miasto. W Tyboron urzekły nas przepiękne trawniki z posianym na nich mnóstwem kamyczków, kamieni, kamoli, głazów... Wizyta w mieście zakończyła się wizytą na plaży, gdzie Grześ skompletował sobie szczątki kraba a Ania tak bardzo ucieszyła się na widok morskich fal, że SAMA (BEZ NICZYJEJ POMOCY) wskoczyła do wody w ubraniu i...

" jak syrena wyszła z morza czy ją przygnał wiatr."

Na zakończenie dnia w ramach przywitania się z Północnym cała ekipa wzięła orzeźwiającą kąpiel w jakże ciepłym morzu (woda jak w Śródziemnym tylko jakieś 10-15 C chłodniejsza) a po kąpieli w "oceanie" szybka decyzja żeby odmrozić się pod ciepłym prysznicem. W związku z tym II oficer - Ola poszła kupić żetony (5x10DKK) mając tylko banknot 1000DKK. Na szczęście duńscy emeryci polubili Ole i całym stadem rzucili się by rozmienić jej pieniążki...

03.07.2005 NIEDZIELA

Po cichej i spokojnej nocy - mogliśmy określić charakterystykę przejazdów skuterów po falochronie, przy którym staliśmy: LFl 15s, około godz. 0830 oddaliśmy cumy. Po wyjściu z portu obraliśmy kurs N-NW - wyruszyliśmy na poszukiwanie fiordów. Po szybkiej żegludze na FIII i FII (dla niewtajemniczonych FIII - genua 33m2, FII - genua 25m2) wyprzedziliśmy polski jacht "Opti", który uprzedził nas wychodząc z portu jakieś 1,5h przed nami...

"bo gdy stawialiśmy żagle to Costguard wpadał w trans"

No a później nie obyło się bez długiego oddawania hołdu Neptunowi w wykonaniu "nowych wilków morskich" - szczególnie Ani. Bo "starzy wyjadacze" przetrzymali.

04.07.2005 PONIEDZIAŁEK

PIERWSZE STRATY W LUDIACH I SPRZĘCIE:

I oficer - Maciek J. Został brutalnie zaatakowany przez bloczek fału grota, który w ciągu 0,0001s osiągnął prędkość światła i z jeszcze większym opóźnieniem zatrzymał się na jego czole.

Okucie na bomie - od bloku obciągacza bomu.

Ania w dalszym ciągu koloruje północne - kolorowe kredki w żołądeczku nosze...

Pęknięta miska, która według II oficera - Oli miała szanse zmieścić się w bakiście.

Według niemieckich prognóz pogody z niedzieli w poniedziałek o godzinie 2400 miało wiać 9-10, na szczęście nie sprawdziła się. Jednak w poniedziałek o 1300 prędkość dzielnego jachtu jedynie na foku sztormowym przekroczyła 7,5węzła.

05.07.2005 WTOREK

Zmiana banderki pod prawym salingiem z duńskiej na norweską.

W czasie śniadania załoga Wenedy zwiększyła się do 7osób - podebraliśmy Melmana z paczki płatków Chocapic. No a po śniadaniu wejście do pierwszego norweskiego portu - Stavanger - marina w centrum miasta.

Najpierw panowie wyruszyli szukać prysznicy. W informacji zakupili 4 żetony i to starczyło na trzy prysznice - a pani w informacji twierdziła, że potrzebne są 2 żetony na 1 osobę... Polak potrafi... Gdy już cała załoga była czyściutka i pachnąca poszliśmy zwiedzać miasto. Po spacerku przyszedł czas na zabawę w berka na głównej ulicy Stavanger (na szczęście zamkniętej dla ruchu - jakby wiedzieli, że przypłyniemy...). Tubylcy dziwnie się na nas patrzęli, szczególnie, gdy z ust Oli zaczęła wydobywać się piana - nie pytajcie dlaczego, Wspomnimy tylko, że później jeszcze chciała jeździć koszem na śmieci - no, ale Norwegowie też nie są idealni. Po zabawie jeszcze tylko płukanie jachtu z soli morskiej, siusiu, paciorek i spać.

06.07.2005 ŚRODA

O wschodzie słońca, 5-osobowa załoga wyruszyła na podbój toalet uzbrojona teraz tylko w 1 żeton. Umywalki się poddały, wyszliśmy z tego boju czyści.

Oddanie cum, KPL Lysenfjorden - piękne widoki niestety pokropione deszczem. Postój w malowniczym Lysen - praktycznie w samym sercu Norwegii (56 58,7'N 005 43,4'E). W trakcie wieczornej wyprawy długimi, krętymi drogami kolejny raz polała się krew. Slalom gigant na ręce Maćka po skale, niestety bez śniegu i nart... No dać dziecku skałę... W czasie krwawego zjazdu żeńska część załogi opychała się poziomkami.. Po chwili.. surprise!!!... Ania przypomniała sobie, że jednak nie lubi poziomek.

07.07.2005 CZWARTEK

Pobudka planowana na wczesny poranek doszła do skutku około godz. 1100. Nie przeszkodziły nawet gigantyczne fale spowodowane przez niedobry norweski prom ok. 0730. Po brutalnej pobudce, do ratowania jachtu przed demolką poza dzielnym kapitanem nie wyszedł nikt - wszyscy stwierdzili: " na pewno ktoś wyjdzie..." a Grześ...

"tylko zapiął pas i krzyknął: " Ech do czorta""

Na szczęście jacht przetrwał... i my też.

Tak późna pobudka nie była spowodowana bynajmniej dobrocią Skippera, lecz gęstą jak mleko mgłą. Swoją droga fiordy przy podnoszącej się mgle wyglądają jeszcze bardziej malowniczo.

Późnym rankiem, lub, jak kto woli wczesnym popołudniem, oddaliśmy cumy. O 1400/49,0 - sprawna akcja podebrania prawego buta naszego kochanego kapitana. W roli bosaka sprawne paluszki Ani. Po tym traumatycznym przeżyciu zdesperowany Grześ samowolnie postanowił umyć pokład, Po chwili twierdząc: "Chyba nie wyciągnąłem całego wiaderka"... Sznurek został w bakiście.

08.07.2005 PIĄTEK

0800 w Haugesundzie - po trzygodzinnym śnie II wachtę obudził słodki głos Maćka wołający na śniadanie. Wszyscy byli pod wielkim wrażeniem sposobu podania (pełna burżuazja). Po śniadanku wybraliśmy się w poszukiwaniu sklepu i stacji benzynowej, kupiliśmy:

Chleb, który wydawał się prawdziwszy niż ten, którym zapełnialiśmy brzuszki od początku rejsu.

Kukurydzę - do robienia popcornu - a co będziemy sobie żałować!!

Pamiątki - szekle, szeklunie, szekielki, Superową tabliczkę - kto będzie na Wenedzie ten zobaczy (jeżeli oczywiście armator powiesi ją na stałe : ).

No i benzynę a raczej znaleźliśmy stację paliw.

Kiedy męska część załogi poszła z 20litrowym kanistrem po paliwo, Ania & Ola Company postanowiła umyć lodówkę.. i obrać czosnek... Po tych przeżyciach, kiedy my i jacht byliśmy gotowi do wypłynięcia okazało się, że widoczność zgodnie z dziennikiem jachtowym wynosi 2-3. Pewien bardzo miły Norweg (tym razem nie emeryt - co ucieszyło Olę) powiadomił nas, że za jakieś 10min z Haugesundu wychodzi pilot i jeśli chcemy możemy płynąć za nim razem z całym "konwojem" innych jachtów.. Tak też zrobiliśmy, a przynajmniej się staraliśmy. Ponieważ, jak określił to Maciek: "Nie wszystkie jachty po zrzuceniu żagli stają się motorówkami.". No i masz!! Światło rufowe ostatniego jachtu z konwoju zniknęło we mgle. Ale co tam taka mgła, takie mleczko pijemy na śniadanie. No i nawigacja łatwiejsza dzięki ChartPloterowi. Po kilku minutach pojawił się pierwszy problem. Coś zabuczało... Po drugim sygnale na decku zjawił się Grześ, który do tej pory bacznie śledził na wyświetlaczu ChartPlotera nasz kurs i ewentualne zagrożenia. Po trzecim buknięciu i stanowczym poleceniu Grzesia... Z racji tego, że jest to relacja z rejsu nie przytaczamy tu cytatu, jedynie możemy nadmienić, że szybko zmieniliśmy kurs o 90 na sterburtę... Uwaga wszystkich skupiła się na mgle z lewej burty. Nagle pojawiło się tam coś dużego, czerwonego i buczało... A raczej trąbiło!! Gdybyście zobaczyli w tym momencie minę Ani... Duże czerwone, bardziej wysokie niż szeroki okazało się być statkiem.. A właściwie jego dziobem. Yanmar zaryczał jak lew a Weneda ruszyła jak zwinna gazela. Gdy znaleźliśmy się w bezpiecznym miejscu okazało się, że czerwone to pilot prowadzący statki widma tzn. jachty do Haugesundu... Posłusznie zabraliśmy się z nimi. Po drodze jeszcze kilka razy z mgły wyłaniały się zarysy jachtów i promów... Jednak Weneda spokojnie i bezpiecznie podążała do mariny. Mgła utrzymywała się do wieczora, więc kolejną noc jacht przespał ubrany w cumy a załoga w piżamki...

09.07.2005 SOBOTA

Po odebraniu obiecującej prognozy pogody - 0640 BBC 4 (często powtarzanym zwrotem było: "without fog") oddaliśmy sznurki a dziób obrał kurs do kolejnego fiordu (KPL Bomlafjorden).

W fiordzie warunki atmosferyczne były na tyle sprzyjające, że postanowiliśmy pobrać kąpiel solankową (podawana przez Simrad temp. wody 20,7 C). Po odświeżającej kąpieli przygotowaliśmy się do nocnego przejścia przez fiord.

10.07.2005 NIEDZIELA

Na końcu fiordu miał znajdować się tylko jakieś małe miasteczko i lodowiec, a zastaliśmy cywilizację z prysznicami po 30NOK - za nieograniczony czas pluskania się!! Po spacerku po miasteczku Odda dzielni chłopcy wybrali się na poszukiwanie lodowca, a dziewczyny zostały pilnować przepięknego i jedynego w swoim rodzaju (i przy kei też) jachtu. Miejscowi również docenili urok Wenedy i nie mogąc się mu oprzeć robili zdjęcia. Dziewczyny czuły się jak małpki w ZOO a zwiedzającymi wcale nie byli emeryci :. No a panowie gdzieś się włóczyli w poszukiwaniu lodu.

Podejście bardzo przyjemne, początkowo przez lasy, malowniczymi szutrowo-kamiennymi ścieżkami (co chwile lewy lub prawy otwarty nawrót 90 nie tnij). Po drodze kilka postojów przy górskich wodospadach i przepięknych strumieniach. Wreszcie skończyły się lasy a zaczęło kamieniste podejście - widoki miodzio!!!! Skały, zielone roślinki, białe strumienie, zielono-niebiesko-granatowo-rdzawe jeziorka, no i przeprawy przez śnieżne jęzory. Nie ma to jak porzucać się śnieżkami w lipcu :. No a na końcu upragniony... lodowiec!! Co prawda skąpany w mgłach a może raczej w chmurach, ale najprawdziwszy lodowiec!! Niestety wiewiórki szablo zębnej nie było.. A szkoda, bo chcieliśmy wziąć autograf. Za to w zeszycie w jednej z budek tuz pod lodowcem zostawiliśmy wpis zatytułowany "Weneda crew". Podejście rozciągnęło się od 1100 do 1530 a do 18 otwarte prysznice!! Więc zejście zajęło nam dużo mniej czasu, jakieś 1,5h. Wykąpani i bogatsi w wiele nowych doświadczeń i przeżyć oddaliśmy cumy a Weneda obrała KPL Bergen...

11.07.2005 PONIEDZIAŁEK

Tak właściwie to nic szczególnego (biorąc pod uwagę ostatnie dni) się nie działo. No może poza dwoma Norwegami, którzy wymusili pierwszeństwo i Grzesiowej próbie zimnej krwi z kapitanem promu. Powiemy tylko ze prom wydygał i uciekł :. Po 2300 zacumowaliśmy do nabrzeża portu Bergen (wejście znowu na wachcie I - to chyba już tradycja). Znalezienie wolnego miejsca graniczyło z cudem, ale udało się (dzieliliśmy przystań z małym, portowym promem, którego brodaty kapitan w swojej wspaniałomyślności pozwolił nam tam stać).

12.07.2005 WTOREK

Około 0500 pracownicy Peppes Pizza postanowili wyrzucić wszystkie szklane butelki do specjalnego metalowego pojemnika... nie... nikogo nie obudzili!!

Rankiem znalazło się wolne miejsce w części jachtowej (kawałek wolnego nabrzeża dł. 9,5m - przypominamy, że Weneda ma 8,9m). Mistrzowskie manewry portowe Skippera Grzesia wzbudziły ogólne zainteresowanie i zachwyt przechodniów.

Bergen-showers - zdzierstwo!!!!!! 5ONOK za prysznic!!! I to jeden prysznic na całe Bergen, w męskiej części toalety. Ania i Ola wzbudziły lekkie zdziwienie i zaskoczenie u panów, którzy za potrzebą... No i 10NOK za WC!!! Nie będziemy opisywać naszego oburzenia... Za to na spacerze Grześ znalazł sobie nowego przyjaciela (czyżby załoga już mu nie wystarczała??!!) - białego balonika ze słynnej Peppes Pizza. To nie koniec przygód Grzesia Skippera. Podczas dalszego spaceru na horyzoncie pojawiła się huśtawka czyt. Kawałek niebieskiego z patykiem, przywiązanego do gałęzi drzewa nad skarpą. Na huśtawce wisiał Pan, który albo był głupi albo sam ten sznurek przywiązywał. Nasz Grześ długo nie czekał...

Noc w Bergen - oczywiście mała imprezka na nabrzeżu pod drewnianym daszkiem obok starego portowego żurawia, no i nocne poszukiwania skrzynki na listy...

13.07.2005 ŚRODA

Zostało 7dni... Szybka decyzja - idziemy jeszcze bardziej na północ do kolejnego fiordu. Po drodze wyjście na otwarte morze. To było to, co Tygryski lubią najbardziej!!! Milczący diesel, G i FIII, bajdewind do półwiatru, 3-4 B... kilka godzin takiej żeglugi i znowu przywitały nas wysepki...

14.07.2005 CZWARTEK

Oto trzeci już fiord w naszej wyprawie... No, ale tradycja została utrzymana - Sognefjorden przywitał nas deszczem i chmurami. Długa żegluga wzdłuż stromych i krętych ścian fiordu zakończona została na samym jego końcu w miasteczku Ardal. Jakież było nasze rozczarowanie... Nie ma prysznicy!!! A przed nami dłłłłłłłługi przelot do domu tzn. do portu wymiany Tyboron. Może skipper się zlituje i zatrzymamy się gdzieś na kompciu?? Postój w Ardal trwał krótko - zacumowanie 1615 a już o 1800 do dziennika została wpisana kolejna pozycja. Zdążyliśmy tylko uzupełnić zapas słodkiej wody, kupić chleb, jabłka, 20 litrów paliwa i w drogę...

15.07.2005 PIĄTEK

Coś takiego??!! W fiordzie zaczęło wiać z baksztagu?!?! Z radością postawiliśmy FIII... No i po kilku godzinach skończyło się wianie. Za to dieselgrot odmówił posłuszeństwa. Zostało nam tylko grzecznie czekać na wiatr...

W międzyczasie Weneda dryfując żałośnie zatoczyła kilka kółek, no i rzecz smutna... Odszedł Peppes!! Wyprawiliśmy mu prawdziwy pogrzeb wikinga. Jego gumkowe "zwłoki" zostały zapakowane na łudź (w tym wypadku pudełko po zapałkach) i po podpaleniu puszczone na wodę... Aż się łezka w oku zakręciła...

No a później Ola chcąc nabrać trochę wody zza burty wyrzuciła wiaderko... I nic by w tym nie było dziwnego gdyby nie to, że zapomniała złapać sznurka :. Jaka była radość przy wykonywaniu manewru "wiaderko za burtą" przy wietrze... a raczej jego braku.

Wreszcie!! Tuż przy samym wyjściu z fiordu zaczęło wiać!! Na Północnym Weneda obrała KK 220 do wyznaczonego przez Skippera waypointu...

16.07.2005 SOBOTA

Miarowe 4 B niosło nas przez otwarte morze. Po drodze minęliśmy kilka dużych jak pizza z Pizza Hut statków aż tu nagle na horyzoncie coś zapłonęło... Po szybkim odpaleniu ChrtPlotera (no bo płynęliśmy na samym GPS'ie, żeby nasz kochany wiatrak Rutland 913 nadążył z uzupełnianiem prądu) okazało się, że nasz Skipper chcąc chyba dostarczyć nam więcej wrażeń i doświadczeń ustawił waypoint w samym środku Oil & Gas Plant. Miło było po raz pierwszy w życiu na żywo i to z całkiem bliska zobaczyć platformy wiertnicze. Po nacieszeniu wzroku Weneda obrała KK 135 do Thyboron... Przed nami jeszcze ponad 230Mm a zostały nam jeszcze 3 doby do przyjazdu Krzysiowej załogi.

17.07.2005 NIEDZIELA

Hm... No poza nocnym atakiem trałującego kutra z N i zestawu holowanego z S to nic się nie działo. Holownik przeszedł na NE a kuter na SE a to wszystko działo się w jednym momencie i to bardzo blisko dziobu Wenedy. No a później jeszcze jedna platforma wiertnicza... Tym razem nocą - ładnie oświetlona. No a kilka minut prze 1200 przekroczyliśmy magiczna liczbę 1000Mm!! (1200/01,2)

18.07.2005 PONIEDZIAŁEK

0351 - zamach na zdrowie i życie I oficera - oj... plecki bolały!!

Gdzieś koło 0600 Weneda została otoczona przez stado mew, no bo oczywiście przestało wiać a mewy wyciągają na swoich łapko-śrubkach te 1,2w. Broniliśmy się dzielnie rzucając do walki coraz to nowe oddziały herbatników!! Ale widać wróg był lepiej wyszkolony no i wyposażony w dzioby, bo nasze wojska poniosły klęskę... Już mieliśmy skapitulować, ale na szczęście zaczęło wiać a mewy nie dają rady pływać z prędkością 4,5w... uciekliśmy!!

Odebrana prognoza pogody: "W-SW 3-4 later S 5-6" - zgadza się oprócz siły wiatru, dalej "visability good" - tylko, czemu nikt nie wspomniał o tej mgle, która nas otoczyła na jakieś 5h??!!

No i nareszcie!! Zaczęło wiać!! Jacht pod F III i G na prawym halsie, przechył koło 30 i 4,7-5,2w. To się nazywa żeglarstwo!! A że było słoneczko i niska fala to udało się przy okazji wreszcie wysuszyć jacht i zrobić generalne porządki po 2,5 dobie w morzu: poukładać ubranka, posprzątać dziobówkę, mesę, kambuz no i wyszorować drewno w kokpicie... A po ciężkiej pracy załoga wolna od wachty grała sobie w "coś" pod pokładem (pod czujnym okiem Skippera).

19.07.2005 WTOREK

Noc - ciemno, po raz pierwszy na tym rejsie widać gwiazdy - gdzieniegdzie, bo troszkę chmur było. Słowa Grzesia, gdy I wachta wychodziła na deck o godz. 0000: "Przeszliśmy wszystkie farwatery, ale uważaj na statki" - no i... wykrakał. Statków w trzy i jeszcze trochę!! A jeden widok dość stresujący - dwa masztowe nad sobą no i oba burtowe, a że się nie mógł zdecydować, bo co chwile było widać to prawą, to lewą burtę, to dziób. Szybki zwrot i odsłonił się prawą burtą, a Marcin stwierdzi: "Ale duży" - no bo za rufa pokazały się dwa masztowe daleko od siebie. Chcieliśmy odpalić torpedę z wyrzutni rufowej no ale armator chyba zapomniał jej załadować...

To nie koniec wrażeń. Na wachcie kobiecej, gdy przyszedł czas na zwrot na kabestanie pojawiła się "radosna twórczość". Po długich próbach rozplątania tego "czegoś" Ania i Ola doszły do wniosku, że jak zrobią zwrot to się samo rozplącze... zwrot... stoimy w dryfie... a kuku... Ola przystąpiła do kolejnego starcia z kabestanem. Po krótkiej walce zobaczyła swoje paluszki miedzy szotem a kabestanem. Ania w tym momencie krzyczała: "Czekaj Ola, płyniemy wstecz i skręcamy". Jak to Ania podsumowała: " Na Wenedzie trzeba wszystkiego spróbować." Od razu na decku pojawił się Skipper, jednym ruchem ręki doprowadził wszystko do porządku, a jacht na kurs.

No i przyszedł czas podejścia. Uzbrojeni w FI i G obraliśmy KPL podejście do Thyboron. Tuż przy początku toru pojawił się holownik w zestawie z duuuużym zardzewiałym i zdezelowanym kadłubem jakiegoś statku. Skipper stwierdził, że się nie będziemy halsować przed jego dziobem, więc kulturalnie zrobiliśmy kółeczko i przepuściliśmy holownik. Wróciliśmy na kurs jednak ze zdumieniem zobaczyliśmy, że płyniemy nieco szybciej od holownika. Szybki manewr wyprzedzania i już mieliśmy się odkładać na hals w główki portu i masz... Nie przejdziemy holownikowi przed dziobem. No cóż kółeczko wokół całego zestawu i zwrot na lewy hals i kurs do główek. Cóż z tego, że celowaliśmy w lewą główkę a wyszło regatowo przy prawej (prąd i dryf) ale się udało. Zwiedziliśmy cały port, bo oczywiście w jachtowej części nie było miejsca (po 3 jachty long side). Wreszcie jest!! I to prawie wymarzone. Bliziutko do prądu i wody. Ale tradycji stało się zadość!! Co prawda II wachta mijała główki portu, ale to I wachta znowu zaliczyła podejście do nabrzeża.

No i zaczęło się: płukanie, szorowanie kadłuba, sprzątanie pod pokładem... po prostu wielkie porządki od zęzy po maszt... tam gdzie rączki lub woda z węża sięgały. No a później Kapitan Portu kazał się nam przestawić... W sumie zaliczyliśmy 2 w pełni perfekcyjnie wykonane przez Skippera podejścia i jedno odejście - to wszystko na żaglach, no i overholung i ferholung.

Wieczorkiem tradycyjnie "Kolacja Kapitańska" przygotowana wspólnymi siłami a później wizyta na plaży i puszczanie latawca :. No i mnóstwo innych szalonych pomysłów... jakie mają ludzie wracający z morza. Powiemy tylko tyle, że widzieliśmy parkującego (koło 0300) busa z następną załogą a później jeszcze odbyły się kiślowe pogaduchy na dziobówce...

20.07.2005 ŚRODA

Nową załogę przywitaliśmy wspólnym śniadaniem. Później wywalanie betów na keje i jacht gotowy do przekazania. Jeszcze mała pomoc przy wymianie deski rozdzielczej silnika i NextSkipper rozpoczął swoją długą procedurę przejmowania jachtu. Poniekąd rozumiemy prawnika. Powiemy tylko tyle, że sprawdził każdą śrubkę i nakrętkę a o kołach ratunkowych nie wspominamy...

Znudzeni skubnęliśmy kolegom świeżutkiego pomidorka, dwa jabłka i zjedliśmy fasolkę ze słoika - naszą, na zimno. W końcu znudzeni, trochę głodni i poddenerwowani wyruszyliśmy w drogę powrotną...

My to mamy szczęście. W drodze do Tyboron widzieliśmy wypadek i w drodze z też. Tylko, że niestety teraz trochę poważniejszy. Czołowe zderzenie, karetka i policja. Ludzie uważajcie!!

W czasie podróży powrotnej cała załoga szybciutko wpadła w objęcia Dziadka Piaskowego. No i może nawet lepiej. Przynajmniej czas powrotu do domu szybciej minął.

21.07.2005 CZWARTEK

Rano Skipper Grześ podwiózł się pod samą klatkę swojego domu i pożegnał z nami. Parę kilometrów później pożegnaliśmy Marcina - szkoda, że nie mogli pojechać z nami do Poraja. W Poraju czekało nas gorące powitanie przez Druha Zbyszka - poczuliśmy się znowu jak w domu...

Po odwiedzeniu strony porajskiej i prześledzeniu rejsowych statystyk okazało się, że nasz rejs był jak do tej pory najdłuższym (jeżeli chodzi o liczbę przebytych Mm) rejsem Wenedy!!

Zobacz galerię